W różańcu i poprzez różaniec znalazłem „łaskę drogi i prawdy”. Nie pamiętam, kiedy matka nauczyła mnie podstawowych modlitw różańcowych: Ojcze nasz, Zdrowaś, Maryjo i tajemnic różańcowych. Zrosły się one od początku z nurtem mojego życia.
ŻYWY RÓŻANIEC
Pewnego lata odmawianie różańca stało się moją sprawą osobistą. Mogłem mieć wtedy około dziesięciu lat. Gdy po południu pasłem krowy, od pioruna zapaliła się stodoła. Dorośli pobiegli na ratunek, zostałem sam przy krowach. Widok był groźny i wtedy po raz pierwszy wyciągnąłem z kieszeni koronkę i zacząłem odmawiać różaniec. Od tamtej pory odmawiałem go codziennie, przynajmniej pięć dziesiątków. Pamiętam nawet „trans” modlitewny, podczas którego odmawiałem wszystkie piętnaście tajemnic, nie zważając na to, co się wokół mnie działo.
Potem był jeszcze Żywy Różaniec, zmiana tajemnic różańcowych i zaciekawienie kolegów i koleżanek: „Pokaż, jaką masz tajemnicę”. Tak było w szkole podstawowej, a potem i w średniej.
Mimo wykopków ziemniaków i pracy jesiennej z radością biegłem na wieczorny różaniec w kościele. Nie było jeszcze wtedy elektryczności. Ciemny kościół oświetlony ołtarzowymi świecami wyglądał bardzo tajemniczo. Byłem już wtedy ministrantem i klęczałem po lewej stronie ołtarza. Wszyscy odmawiali śpiewnie różaniec, a my klęczeliśmy obok celebransa przed Najświętszym Sakramentem. I wtedy zdarzyło się coś, czego przez długi czas nie mogłem pojąć. Na lekcjach religii nauczyłem się, że po przeistoczeniu w Hostii obecny jest Pan Jezus, ale to była wiedza teoretyczna, wyuczona. Tymczasem owego wieczoru, chyba w piątej klasie, nagle z Hostii jakby wyszły promienie światła i przeniknęła mnie żywa Obecność tak mocno, że nie śmiałem nawet oczu podnieść na Hostię. Cały byłem przeniknięty tą Obecnością, a zarazem miłością przedziwną Pana, Brata i Przyjaciela. Od tamtego czasu Hostia jest dla mnie zawsze żywą Obecnością.
UCISZONE SERCE
Gdy byłem uczniem w szkole średniej w Krakowie, w drodze do szkoły mijałem wiele kościołów, ale zauroczyła mnie uśmiechnięta Pani Różańca z bazyliki dominikańskiej. Rano służyłem do Mszy świętej, a wieczorem biegłem na różaniec. Gdy wracałem zmęczony ze szkoły, bazylika zapraszała mnie swoim cichym chłodem. Pięć dziesiątków różańca przywracało sercu ciszę, ukojenie i poczucie dobrze wykorzystanego czasu. A potem Pani Różańca „uśmiechnęła się” i zaprosiła do różańcowego zakonu.
Nowicjat, studia – wszystko szło według ustalonej kolejności. Nadeszła pora święceń. Obudzony nagle na nocne czuwanie przed święceniami, uświadomiłem sobie, że jest to moja osobista decyzja. Przeraziłem się. Uratował mnie znowu różaniec. Ojciec magister otworzył tabernakulum. Odmawiał razem z nami, kandydatami do święceń, tajemnice radosne. Czułem, jak z każdą tajemnicą opada lęk, a serce powoli zostaje uciszone. Przyszły mi na pamięć słowa jednego z ojców profesorów: „Pan Bóg nie daje łask na zapas. Daje tyle, ile potrzeba na teraz”. Nie warto zatem zbytnio martwić się. Przy czwartej tajemnicy ofiarowania wróciła decyzja przyjęcia święceń.
OBOZOWE CUDA
Trudno byłoby wymienić, ile łask spłynęło na mnie dzięki Różańcowi przez dziesięć lat mojej posługi kapłańskiej w Polsce. Obozy młodzieżowe, studenckie, ministranckie, piesze pielgrzymki, rekolekcje. Wspomnę tylko jeden obóz w Bieszczadach. Młodzi przyszli do mnie i powiedzieli: „Chcemy, abyś nauczył nas modlitwy”. „Modlitwy to ja was nauczyć nie mogę – odpowiedziałem. – Tylko sam Pan może nas nauczyć modlitwy. Ale będziemy się razem modlić”. I zdarzyła się rzecz niewiarygodna. Na obozie codziennie była Msza święta i piętnaście tajemnic różańca. Trudno byłoby policzyć, ile tam cudów się zdarzyło. Wspomnę więc tylko jeden.
Po Mszy świętej i śniadaniu wyruszamy na Połoninę Wetlińską. Jak zawsze, na początku, w marszu, odmawiamy tajemnice radosne. Ale gdy blisko południa zbliżaliśmy się do domku-schroniska, słońce zaczęły przysłaniać ciężkie chmury. Jeden z uczestników przerażony mówi: „Chodźmy pod dach”. Na to szef obozu: „Pokażemy, że gdzie dwóch lub trzech o coś prosi, otrzymują” (por. Mt 18, 19). Osobiście wolałbym iść pod dach, ale nie mogłem gasić wiary szefa i odpowiedziałem bez entuzjazmu: „Ano, pokażemy”. Mimo ciężkich chmur poszliśmy w trawę po pas. Ponieważ było południe, na małej polance zjedliśmy „małe co nie co”. Potem zaczęliśmy różaniec. Przed każdą tajemnicą śpiew, rozważanie, intencje. Recytacja – bez pośpiechu. Okrążyły nas czarne chmury. Jestem w trakcie rozważania przed kolejną tajemnicą. Przerażony szef mówi: „Módlmy się, bo nas zaleje”. Odpowiedziałem mu: „Modlić się, to znaczy być razem z Bogiem i bliźnimi. Nie bój się, już dawno się modlimy”. I nagle w czarnej chmurze otworzyło się nad nami jasne okno. Dookoła był cień, tylko nad naszą polanką była jasna, słoneczna plama. Widzieliśmy, jak u podnóża naszej góry przechodziła smugami deszczu ulewa, a na nasze głowy nie spadła ani jedna kropelka. Byliśmy pod parasolem Najlepszego Ojca. Patrzyliśmy na siebie bardzo zdziwieni. Ciężka ulewa przeszła kilkadziesiąt metrów poniżej nas. Wspomnienie tamtego różańcowego obozu jeszcze dotąd wywołuje ciepłe wspomnienie.
ŁOWIENIE SIECIĄ
W Japonii przeżyłem 25 lat. Wielokrotnie miałem okazję przekonać się o prawdziwości stwierdzenia św. Maksymiliana: „Kto apostołuje bez nabożeństwa do Niepokalanej, łowi dusze pojedynczo, na wędkę. Kto ma nabożeństwo maryjne, łowi dusze sieciami”. Nie wiem, ile rybek wpadło w sieć mojego nabożeństwa maryjnego, ale jedno jest pewne: mam kontakt z całą Japonią, od Hokkaido po Okinawa; przychodzą do mnie młodzi i albo przyjmują na chrzcie imię św. Maksymiliana, albo św. Ludwika (Grigniona de Montforta). Najtrudniejsze sprawy powierzam w różańcu Matce Bożej i one jakoś przedziwnie się rozwiązują. Różaniec pozwolił mi odnaleźć życiową drogę i prawdę Ewangelii, którą z radością przekazuję innym.
O. JULIAN RÓŻYCKI OP