Z rekolekcji, które prowadziłem w 1997 r. w Gdyni, zapamiętałem zwłaszcza jeden dzień. Odwiedzaliśmy wtedy chorych. Wyszliśmy wcześnie, bo chcieliśmy wrócić przed 11.00, tak abym zdążył wygłosić kazanie. Miał mnie prowadzić starszy pan z Bractwa św. Franciszka. Przyszedł i powiedział: „Nie pierwszy raz idę z kapłanem do chorych. Pana Jezusa ksiądz niesie, więc nie będziemy rozmawiać. Pomodlę się na różańcu za tych, do których idziemy”. Niosąc Pana Jezusa, podążałem za nim i również modliłem się w intencji chorych. Dość sprawnie nam to szło.

Wreszcie pozostaje do odwiedzenia tylko jedna chora. Nie możemy jednak trafić pod właściwy adres. Tymczasem zbliża się pora kazania. Na parterze stoi jakaś dziewczyna, więc wymieniam nazwisko poszukiwanej chorej i pytam, czy wie, gdzie ta pani mieszka. „Nie, nikogo takiego tu nie ma – odpowiada – ale chorą znajdzie ksiądz piętro wyżej, tylko że tam na drzwiach jest inne nazwisko”… Proszę, aby nas tam zaprowadziła. Na drzwiach rzeczywiście widnieje inne nazwisko. Mimo to dzwonimy… Po chwili otwiera starszy mężczyzna. Na mój widok zaczyna krzyczeć: „Nie, nie, nie wpuszczę!”. Usiłuje zatrzasnąć drzwi, ale mój towarzysz z Bractwa św. Franciszka błyskawicznie wkłada nogę między futrynę a drzwi. Mężczyźni mocują się przez chwilę, ja usiłuję się w to włączyć i wtedy z mieszkania wychodzi kobieta. „Wpuść, mężu, tego księdza” – mówi. Gdy udaje nam się dostać do środka, kobieta pyta: „Kto prosił, żeby do mnie przyjść?”. Wymieniam nazwisko chorej. Okazuje się, że pomyliliśmy klatki schodowe.

Tymczasem kobieta zaczyna swoją opowieść: „Czekam na księdza, bo jestem umierająca. To stary komunista – mówi, wskazując męża. – Kiedy się pobieraliśmy, obiecywał, że nie będzie mi przeszkadzał chodzić do kościoła. Tak było, ale tylko przez dwa tygodnie. Potem zabronił mi udziału we Mszach świętych, tłumacząc, że przeze mnie nie dostanie awansu. Bił mnie za to, że chodziłam w niedzielę do kościoła. To było nie do zniesienia. Wymyśliłam więc inny sposób oddawania czci Bogu. W każdą sobotę brałam siatki na zakupy, aby mąż niczego się nie domyślił, i szłam na Mszę świętą: najpierw na jedną za siebie, potem na drugą – za niego. I tak to trwało przez całe życie. W każdy pierwszy piątek miesiąca chodziłam do spowiedzi i na jedną Mszę świętą za siebie oraz na drugą za niego. W każdą pierwszą sobotę miesiąca modliłam się: «Matko Boża, spraw, bym nie umarła bez Ciebie». Chciałam iść do szpitala, bo jestem chora, ale on mi zabronił, twierdząc, że tam przyszedłby ksiądz, a ja mam umrzeć bez Boga. Odparłam wówczas, że nie umrę bez Niego, bo modlę się na różańcu i Matka Boża mi Go przyprowadzi. Wtedy mąż chwycił różaniec i porwał na kawałki. Odtąd modliłam się na palcach. I widzi ksiądz, nie umrę bez Pana Jezusa! Maryja mi Go przyprowadziła”.

Wyspowiadała się, przyjęła sakrament namaszczenia chorych, ja zdążyłem do kościoła. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszedłem po kazaniu do zakrystii i zobaczyłem tego mężczyznę. Padł na kolana i powiada: „Żona przed chwilą umarła. Niech mnie ksiądz spowiada, ja już wszystko rozumiem”. Podziwiam wiarę kobiety, która przez całe życie chodziła na Mszę świętą „za siebie i za niego”. Żona sprawiła, że mąż odnalazł Boga. Teraz zapewne są razem w niebie. Oto co znaczy prawdziwa wiara w Boga. Oto co znaczy prawdziwa miłość do męża.

KS. EUGENIUSZ HANAS COr

Share.

„Różaniec” jest miesięcznikiem formacyjnym. Znajdziesz w nim treści, które pomogą Ci wzrastać na drodze życia duchowego. Głównym rysem pisma jest maryjny wymiar duchowości katolickiej.