„Jeżeli wszystkie inne demony podobne są do wschodzącego i zachodzącego słońca, gdyż obejmują tylko część duszy, to demon południa zwykł chwytać całą duszę i dusić umysł” – pisał w IV w. Ewagriusz z Pontu.
Dziś mówienie o demonach jest passe. Mamy do dyspozycji szereg zwrotów medycznych, przy pomocy których dość precyzyjnie da się opisać stan człowieka, nazwać chorobę. Można się zastanawiać, czy Ewagriusz z Pontu, pisząc o „demonie południa”, miał na myśli pospolitą, znaną nam dziś doskonale depresję. Trudno powiedzieć. Wydaje się jednak, że chodzi o coś innego, bardziej skomplikowanego, głębszego. O coś, co nas „dopada” (najczęściej) w „południe życia” – w momencie, gdy wydaje się ono stabilne, uporządkowane, nakierowane na „odcinanie kuponów” (w wymiarze materii, ale też ducha), gdy „wiadomo już, o co w nim chodzi”, ale jeszcze nie widać kresu. Dotyka świeckich i duchownych, ciągle szukających, ale też tych, którym wydawało się, że są mocni. Znienacka wpada się w głęboką, czarną dziurę! Pustka! Brak radości! Żadnej pociechy z modlitwy, pracy. Tylko niechęć, znużenie, apatia, wyczerpanie, przygnębienie, smutek, przeplatające się z jałową szarpaniną wewnętrzne ścieranie się zmysłów, gra sprzeczności. Jedno wielkie NIC!…
Ojcowie Kościoła taki właśnie stan ducha nazywali acedią.