Nie spodziewałem się, że jadąc na wpół dzikie i niedostępne wyspy, przeżyję tak wyjątkową lekcję pokory i zupełnie szczerej modlitwy.
Tak, pamiętam ten widok dosyć dobrze. Wyrył się w mojej pamięci aż nadto wyraźnie. Wszystko działo się przed laty w dalekiej Papui-Nowej Gwinei. Na wyspie, na której żyje dziś blisko tysiąc różnych szczepów i plemion, a lingwiści doliczyli się tu 850 różnych języków. To tu każdego roku toczą się brutalne wojny międzyplemienne. Można odnieść wrażenie, że świat się tu jakby zatrzymał, i to jeszcze w czasach, gdy Polską rządzili królowie i arystokratyczne dynastie.
Bo rzeczywiście dzisiejsza podróż do Papui to jakby skok o kilkaset lat w przeszłość. W świat pozbawiony nowoczesnych technologii, często bez elektryczności, z prymitywnymi narzędziami do uprawy roli. W glinianych lepiankach mieszkają tu prości ludzie skupieni na tym, aby po prostu przeżyć kolejny dzień.
PIĄTEK
Oto wioseczka Kendeng z porozrzucanymi wzdłuż polnych dróg domkami. Ciągnie się bezładnie między wykarczowanym buszem a pobliską rzeką wylewającą się raz po raz na okoliczne piaszczysto-błotniste łachy. Można tu znaleźć protestanckie zbory w postaci niskich blaszanych domków, tuż obok plantacji kawy Madan.
Nieco dalej znajdziemy rajski ogród z wyrastającymi z ziemi ananasami, egzotycznymi kwiatami, owocami cytrusowymi i pojedynczymi niewysokimi palmami. Wreszcie wyłania się przed nami miejscowa parafia i posługujący w niej o. Józefa, michalita.
Wchodzimy do niewielkiej izdebki zmontowanej z cienkich płyt wiórowych. To przykościelna sala lekcyjna. Na tablicy są jeszcze niestarte zapiski z wczorajszych zajęć. Można nawet odczytać część z nich. Holy, holy, holy (Święty, święty, święty), Our Father (Ojcze nasz), Saint Michael (św. Michał). Wszystko tłumaczone na lokalny język pidżin. W narożniku figura Matki Bożej otulona w błękitną szatę. Niedaleko stąd, przed ścianą zarośli widać też kilka nagrobków. Wokół nich porozwieszane ubrania – osobiste rzeczy zmarłych. To lokalny przesąd.
– Podobnych pogańskich naleciałości mają tu sporo – tłumaczy o. Józef. – Choćby taki, że padający podczas pogrzebu deszcz oznacza gniew zmarłego. Tak twierdzą już od pokoleń i trudno z tym walczyć.
Wreszcie wchodzimy do niewielkiej kaplicy skąpanej w półcieniach słońca schowanego za drzewami. Wydaje się, że w środku nie ma w tej chwili nikogo. Pośrodku widać jedynie figurę św. Michała Archanioła. Dopiero gdy wchodzę nieco głębiej, dostrzegam, że z tyłu izdebki, w narożniku siedzi na zwiniętym materacu starszy mężczyzna. W ręku trzyma różaniec. Głowę ma lekko pochyloną, oczy na wpół przymknięte, a ręce oparte na kolanach. Nie zwraca na mnie uwagi. Odnoszę wrażenie, że ten brodaty Papuas jest tu w tej chwili obecny jedynie ciałem. Może jego myśli pobiegły w stronę Golgoty, bo dziś piątek, czas na odmawianie tajemnic bolesnych.
MODLITEWNA IZDEBKA
Gdy mam dziś pisać o różańcu, nie umiem sobie przypomnieć sceny będącej lepszą ilustracją do rozważań różańcowych. Do towarzyszenia Maryi w Jej drodze, w Jej modlitewnym czuwaniu.
Tak, to prawda, przygotowując się do napisania artykułu do październikowego numeru „Różańca”, szukałem w swoich wspomnieniach takich scen i takich ilustracji, w których modlitwa na różańcu kojarzyłaby się z jakimś spektakularnym wydarzeniem. Wszak takie historie pisze i czyta się najlepiej. Mają określoną dramaturgię, często zaskakującą puentę. I pewnie jakby się uprzeć, znalazłoby się kilka takich właśnie opowieści.
Odnoszę jednak wrażenie, że tego typu głośne i widowiskowe historie są marginalną częścią przestrzeni modlitwy. Bo różaniec nie jest ekstrawertyczny. Nie jest spontaniczną modlitwą, w której po ludzku ma się wiele dziać. Mnie kojarzy się on raczej z ciszą. Z duchowością pokory pozbawionej fajerwerków i niezdrowej emocjonalności. Kojarzy mi się właśnie z taką sceną jak ta opisana powyżej.
Kto wie, może, gdy czytamy w Biblii o wchodzeniu do modlitewnej izdebki, w której Ojciec nasz „widzi w ukryciu” (Mt 6,6), wyglądamy właśnie jak ten Papuas? Śkupiony i na pozór nieobecny. Gdy jego nieruchome ciało jedynie miarowo oddycha. Gdy ręce nie wykonują zbędnych ruchów. Gdy myśli mają czas, aby popłynąć ku niebu, ku historiom sprzed 2000 lat. Gdy liczy się „tu i teraz”.
BŁOGOSŁAWIONY SEN
Kiedyś pewien zakonnik przyznał, że już rozumie, dlaczego podczas różańca tak dobrze nam się zasypia. Bo właśnie wtedy jesteśmy w ramionach Matki. W najlepszych ramionach, w których nic złego nam się stać nie może. A czy, kontynuując ten wątek, należy sobie wyrzucać fakt, że ucięliśmy sobie drzemkę podczas modlitwy? Tutaj z pomocą przyszedł mi inny mnich, sugerując, żeby jednak zanadto tym się nie przejmować. Jeśli bowiem intencję mamy szczerą, a znużenie naprawdę jest silniejsze od naszego postanowienia wytrwania na modlitwie – to nie powinniśmy mieć obaw, bo Maryja dokończy za nas ten różaniec. Z uśmiechem i troską ułoży naszą głowę do snu.
Ten Papuas z Kendeng jednak nie spał. Jemu sen nie był potrzebny. Był blisko Boga. Udało mu się wejść w ten stan, w którym modlitwa popłynęła równolegle z jego myślami. Jego umysł śledził kolejne sceny, kolejne tajemnice, a wszystko wydawało się takie spójne i logiczne.
I aż żal było spać, żeby czegoś nie przegapić.
Artykuł pochodzi z Miesięcznika Różaniec – PAŹDZIERNIK 2023 r.