Zaczęło się od kierowcy autobusu pospiesznego. Jechałem na rekolekcje do maleńkiej miejscowości Kozy. Gdy poprosiłem kierowcę, by zatrzymał się w Kozach (gdzie autobusy pospieszne nie stają), kategorycznie odmówił i powiedział, że nienawidzi mieszkańców Kóz.
Usiadłem na swoim miejscu i modliłem się na Różańcu nie o to, by zatrzymał się w Kozach, ale prosiłem Matkę Bożą, żeby zabrała mu trochę tej choroby nienawiści. Właściwie tylko o to się modliłem. I nie minęło kilkanaście minut, gdy zatrzymał się w tych Kozach, otworzył drzwi i dał mi znak, żebym wysiadał. Taki był początek moich różnych doświadczeń z Różańcem.
Jeżdżę po całym świecie i prowadzą trzydniowe zamyślenia nad Różańcem. W trzecim dniu, przy tajemnicy wniebowzięcia Matki Bożej, proponuję słuchaczom moich opowieści, żebyśmy się pomodlili z Matką Bożą wziętą do nieba po to, aby Ona razem z nami modliła się w jakiejś konkretnej sprawie. I zawsze proszę, by świadectwa o owocach modlitwy przysyłano do księży proboszczów. Nie mam do tego dostępu, ale czasami docierają do mnie takie sygnały; Np. kilka lat temu w Gdyni u franciszkanów na Wzgórzu św. Maksymiliana modliliśmy się za człowieka chorego na raka, który był już po kilku chemiach, bez włosów. Po kilkunastu dniach dostałem list z Gdyni, z którego wynikało, że ostatnie badania nie wykazały żadnego śladu choroby.
Po śmierci taty, który zmarł niespodziewanie, będąc na grzybach w lesie, mama została sama w beznadziejnej sytuacji. Była częściowo sparaliżowana, miała guza w mózgu i chore zastawki. Tata był zawsze pod ręką i reanimował mamę. Wiadomość o jego śmierci przyszła od kolegi taty, z którym był na grzybach. Wkrótce do mamy przyjechał mój brat i siostra. Wszyscy płakali. Śmierć ojca była dla nas zaskoczeniem. Poprosiłem, żeby przestali płakać, i najlepiej byłoby, gdyby sobie poszli do swoich domów, a jak będę ich potrzebował, to zawołam. Zostałem sam z mamą na noc. W czasie tej nocy odmówiliśmy cały Różaniec – bardzo dokładnie i długo, kontemplując wszystkie tajemnice.
W życiu czegoś podobnego nie przeżyłem. Nie potrafię nawet tego opisać słowami. Po każdym dziesiątku czuliśmy z mamą, jakby ktoś nosił nas na rękach. Nad ranem, gdy rozważaliśmy tajemnice chwalebne, mama nie używała innego zwrotu, jak tylko: „Dziękuję Ci, Panie”, na przykład „za łaskę takiej śmierci taty”. Trzeba było sobie na taką śmierć zasłużyć, żeby człowiek, który kochał las, grzyby, przyrodę, poszedł sobie do lasu w piękną słoneczną wrześniowa niedzielę, nazbierał grzybów i tak cichutko stamtąd odszedł. Pod koniec mama była rozpromieniona, szczęśliwa. A ja tego przeżycia nie zapomnę do końca życia.
JAN BUDZIASZEK