Upalny dzień 1 sierpnia 1944 r. wchodził w popołudniową fazę, gdy ubrany w biały dominikański habit ojciec Michał Czartoryski jechał ze Służewa na Powiśle do lekarza okulisty. Wizyta przebiegła sprawnie i według ustalonego planu, jednak gdy koło godziny 18.00 zakonnik zamierzał wrócić do klasztoru, okazało się to niemożliwe. To, o czym nikt w Warszawie nie śmiał mówić nawet szeptem, z obawy przed dekonspiracją, stało się faktem. Godzina „W” wybiła, rozpoczęło się powstanie, a chwilę później Śródmieście zostało całkowicie odcięte od reszty miasta.

– Ooo, ojciec Michał, witamy, witamy, a cóż to ojciec robi na Powiślu w tak gorącym czasie? – Zdumiona pani Eleonora Kasznica, widząc w drzwiach swojego mieszkania tak niespodziewanego gościa, zaczęła domagać się wyjaśnień. Ale tak naprawdę wcale ich nie potrzebowała, orientowała się w sytuacji o wiele lepiej niż dominikanin. – Zapraszam, ojcze, zapraszam serdecznie – ciągnęła dalej, wprowadzając zakonnika w głąb mieszkania. – Może ojciec zostać z nami, jak długo ojciec zechce.

Ojciec Michał nie mógł jednak bezczynnie śledzić losów powstania.

– Są już ranni i zabici – odezwał się, gdy następnego dnia wraz z państwem Kasznicami kończył skromny obiad. – Pójdę do dowództwa III Zgrupowania, na pewno potrzebują kapelana.
– Ależ ojcze, to niebezpieczne! – odezwała się gospodyni
– Mało jest bezpiecznych miejsc na tej ziemi, córko – odparł z uśmiechem ojciec Michał – zwłaszcza w czasie wojny.

W dowództwie Zgrupowania „Konrad” przyjęto dominikanina z otwartymi rękami, gdyż przydzielony powstańcom z Powiśla kapelan nie zdołał do nich dotrzeć na czas. Przez kolejne dni ojciec Michał nie ustawał w pracy; codziennie odprawiał Msze święte, dodawał otuchy walczącym, spowiadał rannych, zamykał oczy zabitym. Krążył między piwnicami kamienic, gdzie naprędce organizowano szpitale polowe i gdzie chroniła się również większość ludności cywilnej. Ileż spokoju i pogody ducha potrafił przekazać w tych dniach nawet tym, których cierpienie i ból zdawały się przekraczać ludzkie siły! Sam wycieńczony i głodny, przez cały długi miesiąc wspierał wszystkich, którzy potrzebowali jakiejkolwiek pomocy. Wreszcie w nocy z 5 na 6 września oddziały powstańców zaczęły kanałami wycofywać się w stronę Śródmieścia.

– Ojcze Michale, ojcze Michale – siedzący na szpitalnym łóżku obok ciężko rannego oficera dominikanin usłyszał cichy głos sanitariuszki. – Powstanie upada, lada moment będą tu Niemcy, trzeba uciekać!
– Tak, ojcze – potwierdził słabym głosem ranny oficer. – Nie mamy żadnych szans na ocalenie czegokolwiek. Proszę zdjąć habit, wziąć mój cywilny płaszcz i razem z personelem opuścić szpital, to jedyny sposób, aby ocalił ojciec życie.
– O nie, panie oficerze – odparł dominikanin, prostując się jak żołnierz na warcie – ja szkaplerza nie zdejmę, a i tych rannych, bezbronnych i przykutych do łóżek, również nie mam zamiaru zostawić.

Na te słowa pani Kasznica, która pracowała w szpitalu jako sanitariuszka, z płaczem rzuciła się na szyję ojcu Michałowi.

– No już, już, córko – pocieszał ją dominikanin, poklepując po plecach – trzeba być dzielnym i nieugiętym, Bóg jest całą naszą obroną.

Gdy pani Eleonora odeszła w głąb korytarza, do ojca Michała zaczęli podchodzić kolejni sanitariusze i lekarze, żegnając się i prosząc o błogosławieństwo.

– Pewnie się już więcej nie zobaczymy – powiedział jeden z nich.
– Tu raczej nie, ale da Bóg, że spotkamy się tam, gdzie ani bólu, ani cierpienia nie będzie.Gdy personel medyczny opuścił szpitalne piwnice, ojciec Michał przysiadł na jednym z łóżek i wsłuchując się w ciche pojękiwania rannych, zaczął odmawiać brewiarz.
– Ojcze, jak to jest – usłyszał nagle szept leżącego na łóżku żołnierza – że tu krew się leje, kule świszczą koło ucha, a ojciec zawsze taki pogodny i opanowany?
– Wiesz synu, jak byłem mały, zachorowałem na szkarlatynę, wskutek czego bardzo pogorszył mi się słuch. Może to dlatego.

Piwniczne pomieszczenie rozbrzmiało na chwilę cichym śmiechem.

– Ech, ojcze – odezwał się oficer, gdy śmiech ucichł – co my byśmy bez ojca zrobili…
– Zapewniam pana, panie oficerze, że dalibyście radę – odparł dominikanin. – W końcu oprócz mnie jest tu z wami jeszcze Pan Bóg, nie powinniście o tym zapominać. – Teraz ojciec Michał roześmiał się serdecznie i pogroził palcem w kierunku rannych, którzy patrzyli na niego wzrokiem spokojnym i pełnym wdzięczności.

Nagle wśród długich piwnicznych korytarzy rozległ się głuchy, dobrze wszystkim znany stukot ciężkich żołnierskich butów.

– Hande hoch! – wrzasnął wściekle jakiś niemiecki oficer, rozglądając się po niskim pomieszczeniu. Po chwili jeden z żołnierzy dźgnął w bok ojca Michała, dając mu znak, by wyszedł na zewnątrz. Dominikanin natychmiast wstał i ruszył korytarzem ku wyjściu; za nim podążyło kilku rannych. Ci, którzy nie mogli ruszyć się z łóżek, zostali zabici na miejscu, tych, którzy wyszli, czekało jeszcze kilka chwil upokorzenia. Musieli wziąć na siebie przydział gniewu za „niesprawiedliwość”, jakiej Niemcy doznali w Warszawie w ciągu ostatniego miesiąca.
– Bandit, grosser Bandit! – usłyszał ojciec Michał wzburzony głos. Na szczęście chwilę później było już po wszystkim…

***

O. Michał Czartoryski żył w latach 1897-1944. 13 czerwca 1999 r. w Warszawie św. papież Jan Paweł II włączył go w poczet błogosławionych – razem ze 107 innymi męczennikami II wojny światowej. Zachęcamy do odwiedzenia dominikańskich stron internetowych, gdzie można znaleźć wiele informacji na temat błogosławionego.

Artykuł pochodzi z Miesięcznika Różaniec – KWIECIEŃ 2017 r.

Wydawnictwo Sióstr Loretanek POLECA

Czas umierania Ostatnie dni życia mnichów

Czas umierania Ostatnie dni życia mnichów
Nicolas Diat

Od Citeaux po Lagrasse, od Wielkiej Kartuzji po Solesmes, Nicolas Diat wysłuchał zwierzeń mnichów o końcu ich życia. W toku niezwykłych rozmów przeprowadzonych w ośmiu klasztorach, w bliskości „synów milczenia”, dostrzegamy, że każdy z nich umiera inaczej: bywają śmierci proste, szczęśliwe, piękne i jasne, bywają konania powolne czy bolesne.

Share.

Dr nauk humanistycznych w specjalności nauk o sztuce. Absolwentka UW i UKSW.