Kiedy Caiavaggio malował Złożenie do grobu, uczynił obraz, zgodnie z duchem nowej pobożności zainspirowanej przez Sobór Trydencki (1545-1563), dziełem budzącym w duszy głębokie przeżycie wewnętrzne, prowadzącym do mistycznej kontemplacji, zawierającym osobiste przesłanie moralne. Tych, którzy spotkają się z płótnem, chciał artysta zaprosić do czynnego uczestnictwa w wielkim misterium odkupieńczej śmierci Zbawiciela.

Kim był ten niezwykły twórca? Michelangelo Merisi, zwany Carayaggiem, urodził się w 1571 r. w Mediolanie. W wieku dwudziestu jeden lat przenosi się do Rzymu, gdzie rozpoczyna wspaniale zapowiadającą się karierę malarską (otrzymał nawet zamówienie dla Bazyliki św. Piotra). Jednak jego porywcze usposobienie i awanturniczy styl żyda doprowadzają go do licznych zatargów z prawem. I choć w dziełach artysty widać z wolna dokonującą się przemianę duchową i pragnienie nawrócenia, niepohamowane porywy gniewu i żądza uciech doprowadzają do tragedii: Caravaggio zabija człowieka i otrzymuje wyrok skazujący na śmierć. Malarz udeka z Rzymu i resztę życia spędza w wiecznym niepokoju, nie rozstając się z bronią, pospiesznie spożywając posiłki, zalękniony, że ktoś go rozpozna. Umiera w wieku czterdziestu lat w drodze do Rzymu, skąd otrzymuje upragnioną wiadomość o ułaskawieniu przez papieża.

Ostatnie lata żyda zaowocowały najpiękniejszymi obrazami religijnymi. Wśród nich znajduje się La depositione, ukończony w 1604 r.

Dziwi to, że w skórze łotra i awanturnika może tkwić taki geniusz artystyczny, więcej, takie genialne wyczucie sacrum. Bo jak nazwać coś, czego się nie rozumie? Jak opisać przeżycie religijne, które jest obce? A jednak… Caravaggio musiał rozumieć sacrum, a doświadczenia religijne, te o największej głębi, musiały być mu bliskie. Inaczej nie potrafiły stworzyć swego Złożenia do grobu.

A może ten „artysta przegrany”, pieniacz i awanturnik, tęsknił za innym życiem? Może był Dobrym Łotrem z sąsiedniego krzyża, świadomym swej grzeszności i wołającym do Chrystusa o ratunek? Wiele przemawia za takim twierdzeniem, choćby inne dzieła malarza, np. Dawid z głową Goliata, gdzie wykrzywiona bólem twarz tego ostatniego jest autoportretem artysty. Caravaggio wiedział, że jest grzesznikiem i że zasługuje na śmierć. Jego serce było pełne skruchy i pokory, której nie dostrzegali ludzie; znał ją jednak Bóg.

Człowiek ma skłonność do pochopnego wydawania sądów. Pewnie chciałbym nazwać Caravaggia bezbożnym, marnym, niegodnym litości, gorszym ode mnie. Zgrzeszyłbym, bo wiem, że Bóg patrzy na niego inaczej…

Obraz Złożenie do grobu to wspaniały przykład stworzonego przez Caravaggia własnego stylu (zwanego canwaggionizmem). Artysta przełamał w nim umowną granicę między przestrzenią wyobrażoną, a tą realną otaczającą widza, który nagle przestaje być widzem i staje się uczestnikiem Wydarzenia.

Staję przed obrazem. Najpierw długo szukam miejsca, skąd pada to krótkie światło – mocne, ale rzucające swój blask zaledwie pół metra, może metr, w głąb obrazu. Jego źródło jest na zewnątrz, w górze, nad moją głową, nieco po lewej stronie. Ciekawe, czy i mnie to światło wyłania z mroku? Bo Caravaggio uczynił również mnie elementem obrazu. I to jest najbardziej szokujące! Oto mała procesja doszła do kresu drogi, stanęła u końca płótna, tuż przede mną. Matka Najświętsza rozciąga ręce nad umęczonym Synem w geście opiekuńczej modlitwy. Św. Jan tak podtrzymuje Ciało Jezusa, że palcami dotyka rany Jego przebitego boku, Nikodem obejmuje je oburącz za nogi. Jan wpatruje się z natężeniem w twarz zmarłego Mistrza, zaś Nikodem… Ten patrzy bacznie na mnie. Jakby czegoś wyczekiwał, jakby wyglądał jakiegoś mojego ruchu, gestu… Tak, on czeka, by podać mi Ciało Pańskie! Beze mnie nie złoży Jezusa do grobu, bo ten jest między nami, w przestrzeni między nimi a mną. Nikodem czeka, ponagla swym palącym wzrokiem, bym okazał gotowość, zaangażował się w pogrzeb Jezusa. Niesamowite uczucie. Długo stałem, czekając, że wreszcie mi zaufa, że rozkołysze lekko Ciało Zbawiciela i rzuci je w próżnię przed obrazem, pewny, że chwycę to święte Ciało. Nie rzucił, nie doczekałem się. Nie byłem godny?… Czeka na obrazie Caravaggia na innego zaufanego ucznia, kogoś jak Jan?… Może kiedyś będę wystarczająco dobry i święty, i kiedy ponownie spotkam tę scenę zatrzymaną w ułamku sekundy, wówczas będę godzien?…

Czym przepełnione jest moje serce, że Nikodem boi się mi zaufać? Co sprawia, że moja miłość do Chrystusa nie jest tą samą miłością, która ożywia Maryję, Jana, Nikodema, Marię Magdalenę i Marię Kleofasową?

Obraz Carayaggia umieszczony był w nastawie ołtarza kaplicy Opłakiwania w rzymskim kościele Sancta Maria in Vallicella. Ta maryjna świątynia miała dwanaście kaplic przywołujących na pamięć dwanaście scen z życia Maryi i Jej tajemnic różańcowych. Złożenie do grobu znalazło się między kaplicą Ukrzyżowania a Wniebowstąpienia.

Czyżby zabrakło kaplicy przedstawiającej zmartwychwstanie? Nie. Bo ten obraz miał przedstawiać zmartwychwstanie… Kiedy bowiem kapłan podnosi w górę chleb, który stał się Ciałem Chrystusa, święta Hostia pojawia się na tle świętego Ciała Ukrzyżowanego i zlewa się z nim. Wtedy kapłan bierze to Ciało Chrystusowe z obrazu i kładzie na ołtarzu, aby po chwili wypełnionej modlitwą rozdać je wśród wiernych. Już jako Ciało Zmartwychwstałego. Niesamowite! Postacie w obrazie są naturalnej wielkości, są więc jak żywe, uczestniczą wraz ze mną w uobecnianiu Ofiary Krzyża, przez co scena nabiera jeszcze większego realizmu.

Ten obraz staje się prawdziwy, kiedy można patrzeć na niego w świątyni, a nie w muzeum, na kolanach, a nie wśród rozgadanych turystów. Należałoby go oglądać tylko w świętym kontekście – w ramach celebrowanej Eucharystii.

Ciekawe, jakbym się czuł po zakończeniu liturgii i jak patrzyłby na mnie Nikodem? Czy nadal z tą uwagą niepokojącą sumienie? Czy mógłbym stanąć przed tym obrazem jako uczestnik przedstawionego na nim Wydarzenia, już bez niepokoju w sercu? Czy umiałbym przyjąć Komunię świętą z taką czcią i miłością, że Chrystus wszedłby do mojej duszy z łaską świętości?…

Artykuł pochodzi z Miesięcznika Różaniec – Marzec 1997

Wydawnictwo Sióstr Loretanek POLECA

Objawione w…

Objawione w…
Bolesław Słota CSsR

Objawione w… to krótkie medytacje bogato ilustrowane. Książka jest fragmentarycznym zatrzymaniem w czasie i miejscach, gdzie jest możliwe spotkanie Boga. Jest towarzyszeniem osobom i wydarzeniom, które opowiadają o tęsknotach i potrzebach serca oraz wskazują ich Autora. Objawione w… odwołuje się też do spotkań zapisanych w Ewangelii.

Share.